Obserwatorzy

czwartek, 12 września 2013

Ostatnie kadry ...

Kilka dni temu skończyliśmy zdjęcia do mojej książki. Tym razem wszystkie ujęcia powstały w domu, były to głównie zdjęcia dekoracji, które oprócz przepisów na ciasteczka cieszyńskie znajda się w drugiej części książki. Blisko tydzień przystrajałam dom w świąteczne gadżety: była choinka, lampki, świece:)
Wolę nie pytać co na to nasi sąsiedzi, kiedy wieczorami kolorowe lampki paliły się do późna w nocy:) Trudno, przynajmniej nasze dzieci się ubawiły - dobrze, że nie wpadły na pomysł - gdzie prezenty.....
Książka powstawała kilka miesięcy, w trakcie których głównie piekłam niezliczone ilości ciasteczek, dzięki czemu mam pewność, że wszystkie przepisy są sprawdzone, a słodkie wypieki będą na pewno udane - nawet dla osób, które nigdy nie piekły.

Miałam przyjemność pracować (i mam nadal:) z fajnymi ludźmi, w pełni zaangażowanymi w to co robią. Planuję osobny post na ten temat, bo bez tych osób na pewno nie dałabym rady zrealizować tego przedsięwzięcia.
Kilka fotek dekoracji i upominków, które sami możemy przygotować dla najbliższych. To moje zdjęcia robione na szybko w trakcie sesji stąd są jakie są:) 
 
 Tak ostatecznie wyglądał stół w kuchni po sesji (a to i tak tylko skrawek) - siedziały na nim dzieci i miały niezłą uciechę z poczynionego bałaganu:)
 
Tymi serduchami żegnam się już na zawsze z cyklem postów o moim bożonarodzeniowym przepiśniku. 
Ze swojej strony zrobiłam już wszystko, było mi czasem wyjątkowo ciężko z małym dzieckiem u boku dopiąć wszystko na czas ale z drugiej strony czuję jakąś nutkę smutku, że to już koniec. To niezwykłe doświadczenie móc obserwować i brać czynny udział w pracy nad książką, patrzeć jak strona po stronie zapisuje się tekstem, fotografiami i jest absolutnie taka jaką sobie wymyśliłam:)
 Na dzień dzisiejszy trwają ostatnie prace grafika nad składem, później kierujemy ją do druku. Jeśli nic niespodziewanego się nie wydarzy planujemy jej wydanie na początek listopada, o czym niewątpliwe poinformuję na blogu:)
O książce to już wszystko ale jeszcze jedno słowo n/t imprezy ogrodniczej w najbliższy weekend:
jeśli mieszkacie gdzieś w okolicach Goczałkowic, a lubicie piękne ogrody zajrzyjcie koniecznie do Szkółki drzew i krzewów Kapias (klik) - od jutra rusza impreza pt. Kolory września. To jedne z najpiękniejszych ogrodów pokazowych (prywatnych) w jakich kiedykolwiek byłam. Imprezom takim jak ta jutro towarzyszyć będą cudne wystawy niezliczonej ilości wrzosów, dyń, astrów - byłam tam tydzień temu i widziałam przygotowania - JEST BAJECZNIE! Jeśli pogoda dopisze na pewno zdam fotorelację:)
Tymczasem do następnego!
Magda

wtorek, 3 września 2013

Białka Tatrzańska - subiektywnie

 
 Ten post wyjątkowo piszemy razem z Tomkiem - też chciał dorzucić swoje trzy grosze do tematu:)
 W ubiegłym roku odwiedziliśmy po raz pierwszy Białkę Tatrzańską, blisko, przystępnie i nowe Termy zachęcały do odwiedzin. Oczywiście wokoło przepiękne górskie widoki i niezmierzone szlaki jednak my z powodu oczekiwania na Kalinkę nie mogliśmy zaliczać kilometrów wspinaczek (choć i te mnie nie minęły bo podstępnie zwabiona do Belanskej Jaskini w Tatrzańskiej Kotlinie musiałam ją całą przejść ku przerażeniu słowackiej przewodniczki...). My nastawiliśmy się na wypoczynek w wodzie. Franek to urodzona kaczka więc nie mamy wyboru, wczasy muszą być nad wodą. I trafiliśmy, wczasy były udane, pogoda dopisała, a Terma Bania (teraz już Terma Białka) pozostawiła dobre wspomnienia. Jedyny zgrzyt jaki zaliczyliśmy to pensjonat, prowadzony bez pasji, wręcz jakby z przymusu, swoje o nim napisałam w odpowiednim portalu. W tym roku z małą już Kalinką postanowiliśmy wybrać coś bliżej Termy. Okazało się, że położony w centrum pensjonat nie tylko leży kilkaset metrów od kąpieliska, ale co ciekawe ma w ofercie swój basen i to nie żadną małą "nerkę", ale duży basen z mnóstwem atrakcji oraz co dla nas ważne, brodzik idealny dla Kaliny. Ponieważ pensjonat ten oferował pakiet wczasów rodzinnych w osiągalnej dla nas cenie, zdecydowaliśmy się bez wahania. Na miejscu przekonaliśmy się, że było warto, wszędzie blisko, miła obsługa, pyszne śniadania i winda, która dla nas z wózkiem była miłym zaskoczeniem. Kalina, która regularnie co godzinę ma fazę na spanie, ale nie spanie ot tak tylko po co najmniej półgodzinnym usypianiu, nie pozwala na dalsze wycieczki więc wczasy ograniczyliśmy do okolic Białki Tatrzańskiej i kilku samotnych wypadów Tomka i Franka. Pozwoliło nam to lepiej poznać mijane w ubiegłym roku lokale, które w tym roku stały się naszym źródłem pożywienia w porze obiadu. Z poprzedniego roku zapamiętaliśmy śliczną i klimatyczną kawiarnię Pod Złotą Łyżwą, która i w tym roku nas zachwyciła, ale zupełnie nowym odkryciem była mijana w ubiegłym roku bez większego zainteresowania restauracja Bury Miś.
 Mijana ponieważ jawiła się jako kupa złomu na stromym urwisku bez parkingu. Okazało się, że wysiłek włożony w zaparkowanie na nikłym placyku pod urwiskiem wart jest tego co czeka nas przed i za progiem tego miejsca jak nie z tej bajki.... o czym za chwilę. 
Trzeba Wam wiedzieć, że wokół Białki i Bukowiny, które przez ostatnie lata przeżywają ogromny rozwój, namnożyło się wiele pseudo karczm, gospód, restauracji regionalnych do tego stopnia, że ciężko trafić która prawdziwie regionalna, która z bali, a nie betonu obłożonego "płazami", która prowadzona przez górali, a która przez cepra przebranego za górala... Jednym słowem choć nie lubię tego określenia zapanowała "cepeliada" i kicz, który sprowadził góralską kulturę gastronomiczną do takiego poziomu przykro powiedzieć, ale budki z kebabem. Być może to wygórowane oczekiwania odwiedzających te strony ceprów napędzają ten kicz, ale wierzcie, że trudno znaleźć miejsce, w którym jest proste góralskie jedzenie, dobre porcje, normalne ceny. W zamian jest niby na ludowo ale na siłę, niesmacznie, drogo i bez przysłowiowej dla tych stron gościnności. To zostało zatracone i dostało się lokalnym "góralom" nawet od organizatorów tegorocznego Redyku Karpackiego, którzy odwiedzając Zakopane nawoływali miejscowych do powrotu do źródeł, do przypomnienia skąd pochodzą, jakie są ich przodków dzieje i co powinni pielęgnować w miejsce gromadzenia "dutków" poprzez popadanie w coraz większy cyrk i kicz. Więcej gór można jeszcze znaleźć w Beskidach, ale tam również wszystko zmierza w stronę komercji. Redyk Karpacki nawiązuje do wiekowej tradycji zapoczątkowanej przez plemiona wołoskie, prowadzące swe stada z dalekiej Rumuni, aż po nasze Beskidy wzdłuż całego pasma Karpat. Bez plemion tych nie byłoby po prostu ogólnie pojętej góralszczyzny, kultury, którą tak wielu z nas traktuje jako ściśle polską. To Wołosi nauczyli naszych przodków pasterstwa, szałaśnictwa, uprawy roli w górach, przekazali nuty muzyki góralskiej, podpowiedzieli kształt i wygląd obecnych strojów ludowych. Krew tych Wołochów płynie gdzieś w żyłach Magdy pochodzącej z okolic niegdyś przez Wołochów zasiedlonych, ale i naszych dzieci. Stąd może takie nasze zauroczenie górami i kulturą góralską. Tradycja wołoska jest stale silna za naszą południową granicą w Czechach,a wielu potomków Wołochów nadal mieszka na terenie karpackich pasm w naszym kraju. Redyk Karpacki jest więc inicjatywą nad wyraz słuszną i być może przemarsz 300 szt. owiec przez Krupówki obudzi w mieszkających tu góralach czułą nutę... Na razie królują niby karczmy spreparowane pod wyobrażenie ceprów o góralskiej kulturze.
I teraz wrócę do Burego Misia w Bukowinie, pomiędzy stacją Orlen a rondem.
  Wielki szacunek dla inicjatora tego miejsce za pomysł, konsekwencję, odwagę i ciągłe zmiany. Byliśmy tam 3 razy i co chwila pojawiało się coś nowego. Dziś na przykład ogromny świecznik z wierteł i izolatorów ceramicznych... Właściciel, artysta metalurg, którego dzieła można zobaczyć w miejscowym domu ludowym, zaczytał się zapewne kiedyś w powieści Nautilus Verne'a i postanowił ją ożywić... Pod szyldem założonej przez Niego Grupy Radykalnej Metamorfozy Złomu i w oparciu o otrzymany po dziadkach dom powstał lokal , który powala (mnie) lub przeraża (Magdę) oraz każe powracać bez końca (Franek) bo jest tak dziwnie, tajemniczo i przerażająco zarazem, że trudno to opisać.
  Z każdego kąta wyglądają dziwne maszynerie, stare manometry, termostaty, elementy sieci energetycznych, gąsienice czołgów łączone z drewnem i kamieniem, soczewki wklejone w okna odwracają obraz a grube kawały szkła wprawionego w metal przywołują na myśl pierwsze batyskafy braci Piccard…, przerażające maszkary z metalu zdobią bar.
  Jest niesamowicie a zarazem wielka kuchnia, tajemniczy ogródek za oknami i miła obsługa tworzy przytulną atmosferę. Jedzenie jest przeciętne choć według opinii w internecie są i perełki w menu. My ich nie kosztowaliśmy, ale nie po wrażenia podniebienia do Burego Misia się wchodzi. Uwaga! Osoby z dziećmi mogą zapomnieć o utrzymaniu ich przy stole. Franek zniknął nagle w ogródku, który niczym nie ustępuje lokalowi, bo jest w nim ogromny ślimak z siatkobetonu do którego muszli można wejść górą, zgubić się i wyjść dołem nad przepływającym strumykiem, huśtawki z powyginanych w fantazyjne kształty opon, pełno zakamarków, mostków, a przed lokalem… maszyna od której Franek nie dał się oderwać. Instalacja artystyczno-hydrauliczna z ręczną pompą i systemem przepływu pompowanej ze stawu z karpiami japońskimi wody w górę i spływu po rynnach w dół do wiaderka, które przepełnione z hukiem się przewraca. 
 
TO TRZEBA ZOBACZYĆ i poczuć, bo tuż obok lokalu właściciel, który sam w sobie sprawia piorunujące wrażenie wychodząc na lokal np. w masce spawacza, chełmie z drugiej wojny i pomarańczowym polarze, ma swój warsztat ślusarski i spawalniczy, więc i zapach metalurgii czasem zawieje zza ściany. 
 
W samym sercu tej pseudo góralskiej cepeliady taki zaułek bądź, co bądź sztuki poraża i nie pozwala się zapomnieć podobnie zresztą jak Pod Złotą Łyżwą, o czym będzie kontynuować Magda… 
 
W takim razie kontynuuję temat choć pióra lekkiego nie mam ale słów kilka o Złotej Łyżwie napisać muszę:) Wg mojej opinii herbaciarnia ta jest najpiękniejszym lokalem na całym Podhalu, naprawdę. Dysponuję niestety tyko kilkoma zdjęciami z tego urokliwego 
miejsca, jeśli jednak macie ochotę podpatrzeć więcej podaję link - i do samej herbaciarni 
i do pensjonatu bowiem, możemy tam także wynająć pokój - Pod Złotą Łyżwą.
  
 
Właścicielka kawiarenki osiem lat temu zdecydowała się ją otworzyć w murach swojego rodzinnego domu. Dowiedzieliśmy się, że marzyła o tym od zawsze i skutecznie to marzenie zrealizowała mimo opinii znajomych, że interes z herbaciarnią nie ma prawa się udać skoro wokół góralskie karcmy, do których tłumnie ściągają goście. A jednak Pod Złotą Łyżwą okazało się strzałem w dziesiątkę bo tak jak i nam tak pewnie wielu jeszcze innym sztuczne, pseudo góralskie karcmy się już "przejadły". 
Kawiarenka ma takie wzięcie, że w sezonie trzeba z wyprzedzeniem rezerwować stolik. Oprócz herbat, które właścicielka sprowadza z Krakowa możemy spróbować także nalewek jej własnej roboty, syropu miętowego i ciast, wypiekanych codziennie przez miejscową kucharkę.
 
Co do ciast, to muszę jeszcze słówko - w całym Podhalu, w absolutnie każdej karczmie, restauracji, barze zawsze ale to zawsze znajdziemy w karcie menu - jabłecznik, ew. sernik. Jabłeczniki owe przeważnie przypominają po prostu bryję ukrytą pod olbrzymią ilością bitej śmietany niejednokrotnie polanej przeróżnej maści sosami:( Tylko w niektórych lokalach chce się jeszcze serwować domowej roboty ciasta drożdżowe czy tak jak w w/w herbaciarni rozpływające się w ustach wafelki kajmakowe (pani nam mówiła, że robią je sami codziennie bo mają takie wzięcie) czy inne mniej sztampowe ciasta jak np. Pani Walewska - polecam!
Szkoda, że nie mieszkamy bliżej - jeździłabym tam codziennie ze świeżą dostawą moich ciasteczek:)
Mogłabym tak pisać w nieskończoność:)  Już ostatnie słówko:) - często chodziłyśmy sobie tam zupełnie same z Kaliną na herbatę, musiały tam być dobre fluidy bo lubiła tam spać:)
Tymczasem jeszcze kilka fotek ze wspólnej wyprawy Tomka i Franka na Kotelnicę, drogą królewską, którą wg. różnych źródeł szedł albo Jan Kazimierz albo Jan Trzeci Sobieski:) Generalnie któryś z nich na pewno drogą szedł:) Do takich widoków najbardziej mi tęskno i mam nadzieję, że kolejne wakacje kiedy Kalina podrośnie spędzimy już na szlakach górskich, będziemy spali w schroniskach, piekli kiełbaski w ognisku i wsłuchiwali się w szum lasu. Białka, Bukowina, Kościelisko, a nawet przeludnione Krupówki to fajna sprawa na jeden, dwa dni ale na wyciszenie i prawdziwy odpoczynek ciągnie nas jednak w same góry.
 A tu siedzi babcia i sztrykuje na drutach ...
Tymczasem po urlopie sporo pracy przede mną - szykuję się na ostatnią sesję fotograficzną do mojego przepiśnika. Tym razem odbędzie już już u nas w domu stąd od jutra przystrajam chałupę w świąteczne akcenty (mam tylko nadzieję, że po tej całej świątecznej akcji w środku lata Tomek się ze mną nie rozwiedzie:)
uściski!
Magda
ps. nie wiem dlaczego tekst się zapisał różną czcionką, odstępami i rozmiarem choć ja w swojej wersji roboczej widzę go normalnie:(